Powieści z gatunku „płaszcza i szpady” dla kobiet, czyli wielogłos na łyżkę i miotełkę

Jestem niepoprawna. Gdy w niewinnym wieku lat dziewięciu z okładem pochłonęłam „Dzieci z Bullerbyn„ A.Lindgren –wessało mnie! Otworzył się przede mną świat perfekcyjnych pań domu, które swoje wnętrza wesolutko, bo ze śpiewem na ustach lub w ukryciu – podążając za melodią wewnętrzną, co im w duszy grała (patrz: „Tajemniczy ogród” i „Mała Księżniczka”) , za pomocą kilku szmatek, sznurka i łopatki wyczarowują wokół siebie magiczną przestrzeń, przytulnym domem zwaną.

Ja też tak chcę!- zagrało w mojej nierozgarniętej duszy i odtąd literatura pod hasłem „gdzieś, ktoś się przeprowadzał i urządzał” zawładnęła półkami domowej biblioteczki. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że MAM PROBLEM, dopóki życzliwa koleżanka nie skomplementowała najnowszych zakupów w księgarni, nawet nie zaglądając do mojego koszyka:

–          I kto się tu znowu przeprowadza i co remontuje? (akurat S.King w „Ręce mistrza” nie remontował zupełnie nic, ale za to przeprowadzał się i łaził po domach jak najbardziej „do remontu”)

Po powrocie niezwłocznie przystąpiłam do segregacji, nie do końca wierząc, że zawartość moich półek to czytadła wg jednego szablonu.

Zgroza odebrała mi mowę:

–          F.Mayes „Pod słońcem Toskanii” itd.

–          Ferenc Mate „Winnica w Toskanii” itd.

–          Ch.Stewart „Jeżdżąc po cytrynach„ ( i szkoda, że nie ma itd.)

–          C. Drinkwater „Oliwkowa farma”

–          M. de Blasi „100 dni w Toskanii” ( w jej wydaniu akurat dla mnie o sto dni za dużo, aż tak egzaltowana nie jestem)

–          P.Mayle „Rok w Prowansji” i cała reszta

–          M.Mehran „Zupa z granatów”

I tak dalej i dalej . Gwoli wyjaśnienia w w/w miejscach nigdy nie byłam i na razie nie wybieram się, a z miłości do Italii nauczyłam się oprócz „espresso” i „bruschetta” (kaleczone namiętnie w TV przez „guru kuchni”) tylko „Scusa, dove si trova il Commissariato di Polizia?”, co nie wróży chyba optymistycznie na przyszłość.

Niestety nasi rodzimi twórcy przypominając sobie szkolne nauki „iż Polacy nie gęsi” a ponadto wyczuwając koniunkturę (chyba wszyscy czuli podświadomie, że gdzieś istnieję) od pewnego czasu  zasypują rynek grocholopodobnymi tworami, obok których nie mogę (z racji wiadomego uzależnienia) przejść obojętnie ,ale które zaraz po, albo nawet w trakcie czytania, usiłuję wymienić na inne w naszym tanim antykwariacie. Efekt? Pięć średnio opasłych historii (o pięknych porzuconych, rozpoczynających życie na nowo i przy udziale sznurka, młotka oraz starych płócien restaurujących swoje cudem odnalezione, odziedziczone, kupione za psie pieniądze (niepotrzebne skreślić) posiadłości, aby za chwilę w ich podwojach otworzyć prosperujący, co najmniej pensjonat) wymienię na jedną, ale za to z życia wziętą – sól ziemi i esencję życia kury domowej- „Robótki ręczne”. Przyszłość mą widzę jasną!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *